Pamiętniki, wspomnienia osób pochodzących ze wsi opisujących swoje życie, własne doświadczenia wiejskiego dziecka sprzed półwiecza oraz obecne obserwacje świadczą według mnie o jednym – dziecko wiejskie zawsze miało i dotychczas ma „pod górkę”. Tyle że teraz ta „górka” może trochę mniej stroma, może trochę mniejsza, może trochę inna, ale niestety jest to zawsze „górka”.
O czasach dawnych pisać nie będę, wiele o tym napisano, a w peerelu szczególnie, ubolewając nad losem biednego dziecka wiejskiego z okresu międzywojennego. A potem, kiedy ujawniono dane statystyczne wskazujące na fakt, że wówczas odsetek wiejskich dzieci kończących studia wyższe wcale nie był niższy niż w okresie peerelowskim, to wielu nie chciało wierzyć, że to prawda. Tak propaganda wpoiła w umysły ludzkie, że edukacja to dzieło nieświętej pamięci komunizmu. Jakby wówczas na zachodzie ludzie krzyżykami się podpisywali. Ale nie o tym chcę pisać, choć musiałam sobie pozwolić na tę dygresję, bowiem z obrońcami wymienionej tezy niejedną dyskusję przeprowadziłam, i to nieraz bardzo ostrą.
Jest bezspornym faktem, że w stosunku do peerelowskiej szkoły zrobiliśmy krok milowy, bo z szaroburej i brudnawej uczyniliśmy kolorową, całkiem nieźle, a w niektórych gminach już zupełnie dobrze zaopatrzoną w stosowne pomoce dydaktyczne. Przyznać należy, że jest to wyłączna zasługa samorządów. Jako były pracownik kuratorium pamiętam, w jakim stanie przejmowały szkoły w 1996 roku. Nauczyciele są wyedukowani, niemal w 100% wykształcenie wyższe, studia podyplomowe do nauczania innych przedmiotów, więc można zapytać, czego chcieć więcej? Żyć, nie umierać wydawałoby się. A jednak „górka” jest. Gdzie i dlaczego, o tym niżej.
Racjonalizacja sieci szkół
W połowie lat 90-tych ubiegłego stulecia rozpoczął się niż demograficzny, na wsiach ujawnił się kilka lat później niż w miastach, ale i trwa do dzisiaj potęgowany migracją całych rodzin za granicę. W szkołach zaczęła się błyskawicznie zmniejszać liczba dzieci. W miejskich kurczyła się liczba oddziałów równoległych klas i zaczęli tracić pracę nauczyciele, w wiejskich natomiast drastycznie zmniejszała się liczba uczniów i nauczyciele uczyli coraz mniej liczne klasy. Ponieważ w wiejskich szkołach było coraz mniej dzieci, a coraz więcej pieniędzy nań wydawano, których jak zwykle nie było, a szczególnie w oświacie, narodził się pomysł tzw. racjonalizacji sieci szkół. Nazwa była całkiem zgrabna, ale tylko nazwa, bo była to po prostu likwidacja części z nich, tych mniejszych, z przeniesieniem dzieci do tych większych. Wydawało się, że to świetny sposób – szkoły dobrze zorganizowane z większą liczbą uczniów, oszczędności są, czego chcieć więcej? Samorządy, którym zaczęło brakować środków na ich utrzymanie, przystąpiły do dzieła wspierane przez kuratoria oświaty i likwidacja się zaczęła. Dantejskie sceny działy się wówczas zarówno na sesjach rad gmin, jak i w kuratoriach. Rodzice, pamiętający jeszcze niechlubne czasy zbiorczych szkół gminnych, z których się potem wycofano, walczyli jak lwy broniąc szkoły swoich dzieci. Niektórzy odnieśli zwycięstwo, niektórzy nie, i wiele szkół zostało zlikwidowanych. Jest faktem, że niektóre z nich miały po dwoje, troje dzieci w klasach lub niewiele więcej, więc likwidować trzeba było, ale my chcąc naśladować zachód (bo tam też dowożą) jak zwykle poszliśmy na skróty.
Przyjrzyjmy się sytuacji, w jakiej znalazły się dzieci niemal z miesiąca na miesiąc. Przede wszystkim wydłużyła się im znacznie droga do szkoły, tym bardziej, że niektóre samorządy, by „racjonalizować” koszty, tak konstruowały trasy tych dowozów, że autobusy z dziećmi krążyły niemal po całej gminie zanim dowiozły je do szkoły, a potem oczywiście odwoziły taką samą długą drogą. Początkowo taka wycieczka krajoznawcza po gminie być może była ciekawa, ale potem to już tylko mocno nużąca.
Dziecko, znające w dawnej nie tylko kolegów z klasy, ale i wszystkie dzieci oraz nauczycieli, znalazło się w szkole zupełnie obcej, często kilkakroć większej od poprzedniej, nie znając przeważającej większości dzieci i niemal wszystkich nauczycieli.
Po lekcjach trzeba było czekać na autobus. Gdzie? A np. grając w piłkę na boisku, wałęsając się po wsi, często bez żadnej opieki. Rzadko gdzie były świetlice, w niektórych przypadkach rodzice przerażeni taką sytuacją, w trosce o bezpieczeństwo swoich dzieci z trudem wymuszali jakąś opiekę. Oczywiście o ciepłym posiłku można było pomarzyć, zjadało się go w domu, po powrocie ze szkoły, niekiedy bardzo późno. A jeśli, co także się zdarzało i to nierzadko, nie było autobusu, to uczeń nie szedł do szkoły, miał wolne. Gorzej, gdy autobus nie przyjechał, kiedy dzieci były w szkole, bo do domu trzeba było wrócić, więc nogi za pas… i do domu pieszo. Tak to niestety było, ale to już prawie historia.
Obecnie już jest inaczej, czytaj: trochę lepiej. Wprowadzono obowiązek prawny zapewnienia opieki dojeżdżającym dzieciom, tyle że ze względu na fakt, że dzieci oczekujących na autobus bywa dużo w jednym czasie, najczęściej jest to tylko opieka. A mogłyby np. odrobić lekcje pod kierunkiem nauczyciela. Coraz częściej dziecko może także zjeść gorący posiłek, chociaż nie wszędzie. Jeśli przypadkiem zdarzy się awaria autobusu, rodzice są telefonicznie zawiadamiani, mogą dowieźć własnymi samochodami.
Jest jednak poważniejszy mankament tych dojazdów – dojeżdżające dziecko nie w pełni uczestniczy w życiu szkoły. Możliwości uczestniczenia w zajęciach dodatkowych, czyli kołach przedmiotowych, kołach zainteresowań oraz uroczystościach, które organizowane są w szkole ma ograniczone porą odjazdu autobusu. Wraca do domu, a we wsi, w której mieszka, nie ma szans ciekawego spędzenia wolnego czasu, rozwoju zainteresowań. W domu zostaje telewizor i ewentualnie coraz częściej gry komputerowe – niezbyt rozwijające zajęcia. Internet w domu dla większości dzieci wiejskich jest jeszcze nieosiągalny.
Gimnazja
Gimnazja miały być dobrodziejstwem głównie dla dzieci wiejskich. Wówczas, gdy były planowane, małe wiejskie szkoły były mocno niedoinwestowane, a nauczyciele często uczyli niezgodnie z kwalifikacjami. Planując reformę uznano, że łatwiej, a raczej taniej, będzie stworzyć odpowiednie warunki w jednej szkole w gminie, doposażyć ją i zatrudnić wykwalifikowanych nauczycieli. Był to pomysł na wyrównywanie szans edukacyjnych dzieci wiejskich. Czy tak się stało? By na to rzetelnie odpowiedzieć, trzeba byłoby przeprowadzić stosowne badania, tym się może kiedyś zajmą naukowcy. Z moich obserwacji wynika, że niekoniecznie. Teoria teorią, ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach.
Gimnazja wprowadzono na chybcika. Miały to być szkoły, w których w cyklu kształcenia powinno być co najmniej 150 uczniów, czyli co najmniej 6 oddziałów. A najlepiej gdyby w gminie było tylko jedno duże gimnazjum. Po to, by zatrudnić jak najwięcej nauczycieli na pełnych etatach. Brakowało więc lokali, w których można było je umieścić. Różne historie się wówczas działy. Była i dwuzmianowość, która połączona z dowożeniem i to znacznie dłuższym niż wyżej opisane, na pewno nie działała pozytywnie w kierunku wyrównywania szans gimnazjalistów. Były także rozliczne miejsca, w których uczniowie zdobywali wiedzę, np. pomieszczenia w piwnicach (taka „piwniczna izba”), lekcje na korytarzu szkolnym, i to nie z wychowania fizycznego (bo to znane nam standardy), ale np. języka angielskiego, biologii i in. Jak to się odbywało? Ano tak – na końcu korytarza stały ławeczki gimnastyczne, na których podczas lekcji siadali uczniowie i słuchali wykładu nauczyciela. Jeżeli trzeba było coś w zeszytach zapisać, rozkładali je na ławkach, klękali na podłodze i w ten sposób sporządzali notatki. Jak w takich warunkach można było stosować metody aktywizujące i jakiekolwiek środki dydaktyczne? Były i lekcje w sali konferencyjnej urzędu gminy. Też arcyciekawe miejsce. Oczywiście, trudno tu było mówić o jakichś zajęciach dodatkowych doskonalących wiedzę i umiejętności dziecka. Takie to wyrównywanie szans edukacyjnych wiejskiego dziecka po polsku.
Kiedy z wielkim trudem, przy zaangażowaniu sił i środków samorządowych i rządowych wzniesione zostały nowe budynki, rozbudowane istniejące, wyposażono je by poprawić warunki nauki gimnazjalistów, coraz częściej zaczęły się odzywać głosy, że gimnazja to niefortunny pomysł, bo zgromadzenie takiej liczby młodzieży w wieku dojrzewania w jednym miejscu to tylko ciągłe kłopoty wychowawcze. Dysputa o wiele lat za późno. Czy wcześniej nie było specjalistów, którzy mogli to przewidzieć?
No i oczywiście, nawet jeżeli szkoła przedstawia uczniom bogatą ofertę zajęć pozalekcyjnych, to uczeń dojeżdżający skorzysta z nich w niewielkim stopniu. Autobus czeka. Czy w taki sposób zwiększa się szanse edukacyjne tej młodzieży? Gmin naprawdę nie stać na dodatkowe kursy autobusów. Miały być gimbusy, ale zabrakło środków, by wyposażyć w nie samorządy. Bo nie ma co wspominać o tych kilku rocznie, które otrzymuje i rozdziela kuratorium. W takim tempie zaopatrywać można by i wiek cały.
Wolny czas na wsi
Na wsiach mieszka obecnie sporo dzieci i młodzieży – oprócz gimnazjalistów są to także uczniowie dojeżdżający do szkół ponadgimnazjalnych oraz studenci studiów zaocznych, gros studentów pochodzących ze wsi. Oferta sensownego spędzania wolnego czasu dla tej młodzieży jest szczególnie potrzebna, a ona prawie nie istnieje. Alternatywą mogą być nałogi, jeśli pozostaje tylko przysłowiowa budka z piwem. Obecnie jest to sklep spożywczy czynny 7 dni w tygodniu od rana do późnego wieczora – swoisty wiejski „ośrodek kultury” w małych wsiach. Tylko jakiej kultury? Dla dużej grupy młodzieży picie „mamrota” pod sklepem jest jedyną znaną formą rozrywki. Co gorsze, naśladować ją zaczyna coraz większa liczba coraz młodszych dzieci. A to jest już bardzo niepokojące.
Jeżeli w miejscowościach będących siedzibą gminy bywają gminne ośrodki kultury, biblioteki, kawiarenki internetowe, czasami otwarte sale gimnastyczne w szkołach, to w mniejszych tylko te sklepy. Szkoły w tych wsiach zamknięte na przysłowiowe cztery spusty już po 14-ej, w pracowniach komputerowych z dostępem do Internetu starzeją się komputery wykorzystywane kilka godzin tygodniowo, w centrach informacji multimedialnej w bibliotekach szkolnych także. Dzieci i młodzież włóczą się i nie ma pomysłu jak temu zaradzić. A potem dziwimy się, że wandalizm kwitnie i coraz więcej alkoholików. Należy tu przypomnieć, że to właśnie młodzież najłatwiej wpada w alkoholizm.
Czas ferii i wakacji to kolejna sprawa, bowiem wiejskie dzieci najczęściej nie wyjeżdżają na wypoczynek wraz z rodzicami, czy też organizowany przez rodziców. Z powodu biedy, a także i braku zwyczajów takiego wypoczynku na wsiach, bowiem dzieci wiejskie przez lata wykorzystywane były do pracy w gospodarstwie. Jeśli samorząd nie zorganizuje im jakichś godziwych zajęć, będą się zachowywać jak wyżej.
Reforma poprzednia
Założenia reformy programowej były mnie, byłemu nauczycielowi bardzo bliskie. Nareszcie likwidacja programów zawierających treści encyklopedyczne rozdęte do monstrualnych rozmiarów i zmniejszenie do rozsądnego poziomu wiedzy merytorycznej na rzecz kształtowania umiejętności potrzebnych uczniom do dalszej edukacji oraz do funkcjonowania w społeczeństwie. To wszystko zawarte było w podstawie programowej, z którą wkraczaliśmy w reformę. Tyle że do tego trzeba było przygotować nauczycieli, często takich, którzy całe swoje życie zawodowe realizowali przeładowane wiedzą encyklopedyczną programy, a właściwie podręczniki. Ale niestety, zabrakło czasu na edukację nauczycieli, jak uczyć „po nowemu”. Szkolenia tzw. kaskadowe to za mało, by zmienić mentalność osób, które tak pracowały przez całe lata i przekonać o tym, że inny sposób edukacji jest nie tylko bardziej przydatny uczniom, ale i bardziej efektywny. Tak jest do tej pory wśród sporej części nauczycieli – nowe uczone po staremu. I to jeszcze przy pomocy nienajlepszych podręczników. Trudno było wybrać najlepszy wśród takiej mnogości, gdyż aby przeanalizować należałoby je zakupić, a czasami do jednego przedmiotu było ich nawet kilka dziesiątków. A więc znowu realizuje się treści podręcznikowe „jak leci”, nie bacząc, że podstawa programowa ich nie przewiduje. Ale trzeba ją mieć i z niej korzystać. Tylko tak już u nas jest, że dokumenty leżą w biurku i są dla kontrolującego, nie do stosowania.
Ktoś może zapytać, jak się ma do dziecka wiejskiego to, o czym piszę. Ano ma, bo pędzi się z realizacją programu, czytaj: podręcznika, a potem zadaje się pracę domową, która przede wszystkim powinna utrwalać to, czego się dziecko nauczyło na lekcji. Tyle, że należałoby najpierw sprawdzić, czy się naprawdę nauczyło i czy potrafi odrobić (samo!). Najczęściej jednak prace są zadawane bez tego sprawdzenia i w domu zaczyna się „szkoła domowa” i to nie tylko z tymi najsłabszymi, ale także nierzadko nawet z najlepszymi. Tak było od lat, tak jest i obecnie, nic się nie zmieniło. Pół biedy, jeśli ma kto być nauczycielem w tej „szkole”. A, jak wiadomo, na wsiach jest najniższy odsetek osób z wyższym i średnim wykształceniem, więc rodzice nie zawsze mogą tej pomocy udzielić. Bo czasami, aby pomóc dziecku, to i wysoko edukowany musi dobrze pogłówkować. Jeśli nie ma kto pomóc, dziecko odrobi źle, bądź wcale nie odrobi zadanej pracy. I wtedy albo uwaga w dzienniczku, albo pała w dzienniku. Czy słusznie, i komu tę pałę należałoby dać, odpowiedź nasuwa się sama. A dziecko raz i drugi potraktowane w wyżej opisany sposób, przestaje w ogóle odrabiać, bo i po co. I to jest ten problem wiejskiego dziecka, który powinien być rozwiązany. Bo wreszcie szkoła służy nie tylko do uczenia, ale do nauczenia każdego dziecka, na miarę jego możliwości. To ono jest podmiotem w szkole. A jakby nie wszyscy o tym pamiętali. Na wsi większości rodziców nie stać na płatnych korepetytorów, co staje się standardem w miastach. A po reformie miało ich nie być.
Reforma, która nadchodzi
Reforma programowa nie leży w centrum zainteresowania samorządowca, od tego są inni, więc nie będę się na ten temat wypowiadać. Już jednak sam fakt, że treści są szczegółowo opisane w podstawie programowej może spowoduje, że nie będą realizowane podręczniki.
Interesuje nas natomiast obniżenie wieku obowiązku szkolnego, bo chociaż w wielu krajach naukę w szkole rozpoczynają młodsze niż nasze dzieci, to niepotrzebnie większość mediów usiłuje traktować Polaków mających inne zdanie w tej kwestii jako zacofańców, którzy chcą ograniczyć rozwój intelektualny dzieci i wlec się w edukacyjnym ogonie Europy. Badania PISA (jest to Program Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów, który obejmuje ocenę wiedzy i umiejętności 15-latków) wskazują, że pierwsze miejsca od wprowadzenia tych badań w 2000 r. zajmuje Finlandia, której uczniowie obowiązek szkolny rozpoczynają w… identycznym niż u nas wieku. Więc chyba od matołów przykładu nie bierzemy.
Wbrew opiniom decydentów, że gminy wiejskie powinny być „za”, bowiem w wiejskich szkołach z powodu niżu demograficznego jest dużo wolnego miejsca, szkoły na nadmiar sal nie narzekają, bowiem jeżeli nawet zmniejszyła się liczba oddziałów w większych szkołach w gminie, to zlikwidowana została dwuzmianowość. Pustych sal, które czekają na organizację zajęć rekreacyjnych dla młodszych dzieci, niestety nie ma. A więc znowu będą sytuacje podobne do wyżej opisanych (może na korytarzu, może w części klasy, a może by wygospodarować jakąś piwnicę), albo zajęć rekreacyjnych nie będzie. A jeśli jeszcze mówi się oficjalnie o kaskadowych szkoleniach nauczycieli o tym, jak należy uczyć po nowemu, to wszystko jasne. Mniej więcej będzie to wyglądać tak – usadzi się 6-latków w ławkach i 5×45 min. lekcji i po 10 min. przerwy. Tak prognozuję reformę w edukacji małych dzieci. I sama sobie życzę, aby się nie sprawdziła. Bo samorządów wiejskich już nie stać na kolejną rozbudowę budynków szkolnych. Tylko to biedne wiejskie dziecko o rok wcześniej pozna smak dojeżdżania.
Nie jestem przeciwna obniżaniu wieku dzieci rozpoczynających naukę w szkole, tylko może należałoby go wprowadzać sensownie. A gdyby tak najpierw zadbać o edukację przedszkolną na wsi, bo nawet jeśli przedszkole jest, to tylko w miejscowości będącej siedzibą gminy. W bardzo wielu gminach nie ma żadnego. Bo przedszkole to niemałe koszty ponoszone przez samorządy. Na wsiach są o wiele wyższe niż w miastach, bowiem opłaty pobierane w gminach wiejskich są symboliczne np. za 8-godzinny pobyt wraz z wyżywieniem (3 posiłki) w gminie, w której pracuję, opłata wynosi 3 zł dziennie. Gdyby było drogo, nikt by dziecka nie wysłał, albo bardzo niewielu.
Środki unijne nie rozwiążą problemu edukacji przedszkolnej dzieci wiejskich, bo są zbyt małe w stosunku do potrzeb (w województwie lubelskim na ostatni konkurs wpłynęły 164 wnioski, pozytywnie rozpatrzono 22). Tu trzeba rozwiązań systemowych, a nie doraźnych, jeśli rzeczywiści władzy naprawdę zależy na wyrównaniu szans edukacyjnych tych dzieci. Ale na takie rozwiązania chyba się nie zanosi, szczególnie w dobie rozpoczynającego się kryzysu.
Eurosieroty
Dziecka wiejskiego i ta plaga nie ominęła. Wyjazdy rodziców za granicę do pracy i pozostawianie dzieci w domu to także problem wsi. I to całkiem niemały – np. według badań w naszej gminie eurosieroctwo dotyczy blisko 17% dzieci uczęszczających do szkół prowadzonych przez gminę. Są to dane niepełne, ponieważ najliczniejsze gimnazjum w gminie prowadzone jest przez powiat i danymi dotyczącymi tych uczniów nie dysponujemy. Nie mamy także szczegółowych danych o pozostawionych przez rodziców dzieciach nieuczęszczających jeszcze do szkoły. Zatem ten procent jest w gminie jeszcze wyższy.
Przeważająca większość wyjeżdżających to ojcowie, rzadziej matki. Jest także 12 dzieci, których obydwoje rodzice przebywają za granicą oraz 3 dzieci z rodzin niepełnych, których rodzic wyjechał do pracy. Dziećmi opiekują się głównie dziadkowie, czasami sama babcia, a także ciotka, pełnoletnie rodzeństwo (tyle, że ta 18, 19-letnia pełnoletniość sama jeszcze potrzebuje kurateli rodziców).
Opieka też bywa różna, tak że niekiedy trudno nazwać ją opieką. Np. kilkorgiem dzieci opiekowała się babcia mieszkająca we wsi odległej od miejsca pobytu dzieci o 6 km. Zmuszona do kontaktu ze szkołą groźbą dyrektorki, że zawiadomi sąd rodzinny, zgłosiła się oburzona, jakim prawem szkoła miesza się w nieswoje sprawy. Po rozmowie z dyrektorką obiecała zająć się dziećmi, które zaczęły źle się zachowywać i wagarować. Znanych jest także kilka przypadków, w których rodzic wyjechał za granicę i nie powrócił zakładając w miejscu pobytu nowy związek, pozostawiwszy zadłużoną rodzinę w ogromnym ubóstwie i nie poczuwa się do partycypacji w utrzymaniu dzieci.
Trudno niekiedy potępiać rodziców za decyzję o wyjeździe, bo często jest to naprawdę emigracja „za chlebem”. Brak pracy młodych rodziców i utrzymywanie się całej wielopokoleniowej rodziny z niewielkiego gospodarstwa rolnego wymusza takie zachowania. Tylko czasami w pogoni za pieniądzem traci się umiar. I tylko dzieci cierpią. Drogie zabawki, odzież i spełnianie różnych kosztownych zachcianek dzieci nie zrekompensuje braku ojca i matki.
Zachowania eurosierot bywają różne – małe dzieci często przytulają się do nauczycielki jak do matki, chcą być zauważane przez nauczyciela bardziej niż inne dzieci, czasami zamykają się w sobie, ale bywają też agresywne. Starsze manifestują swoją sytuację agresją, nieuczeniem się, wagarami.
Pora na wnioski i przykłady dobrej praktyki
Problem wolnego czasu dzieci i młodzieży na wsi jest problemem palącym, który musi się doczekać szybkiego rozwiązania, jeżeli chcemy mieć zdrowe społeczeństwo. Możliwości jest sporo nawet przy niewielkim nakładzie środków i wiele już wsi to czyni. Dobrzy byłoby, aby stały się zaczynem dla innych. Potrzebne tu jest jednak zaangażowanie społeczności lokalnej, a szczególnie mieszkającej tam młodzieży, gdyż sama władza samorządowa niewiele zdziała – może dawać różne możliwości, z których nikt nie zechce skorzystać. Bowiem w każdej miejscowości mogą być inne potrzeby, inne zainteresowania, a i zasoby także. Dlatego potrzebna jest inicjatywa oddolna. W każdej wsi np. znajdzie się jakiś teren, na którym można stworzyć boisko, lokal na świetlicę i kawiarenkę internetową także się znajdzie, choćby w remizie strażackiej. Środki finansowe na różne ciekawe zajęcia w tych świetlicach też można zdobyć w fundacjach, programach unijnych itp. To także dla młodzieży możliwość wyrównywania szans edukacyjnych poprzez własny rozwój i uczenie się wspólnego działania. Samorządy także powinny dostrzec wagę tego problemu i zainicjować, a potem wesprzeć organizacyjnie i finansowo te pomysły. To nie są duże środki.
Czas wolny dla dzieci, szczególnie podczas ferii i wakacji, także można zorganizować, przynajmniej w pewnym zakresie. W naszej gminie od kilku lat organizujemy dla dzieci i młodzieży gimnazjalnej różne zajęcia, w ostatnich np. bywają to „ekologiczne ferie” i „wakacje z ekologią”, ponieważ na całoroczny realizowany program z zakresu edukacji ekologicznej uzyskujemy dofinansowanie z Funduszu Ochrony Środowiska. Pozostałe fundusze otrzymujemy od Gminnej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych z opłat za korzystanie z zezwoleń na sprzedaż napojów alkoholowych. Środki te winny być wykorzystywane na profilaktykę antyalkoholową, więc organizacja wolnego czasu i pokazanie dzieciom, że można go spędzać inaczej i o wiele ciekawiej jest najlepszym i najbardziej efektywnym działaniem profilaktycznym. A przy tym dzieci uzyskują nową wiedzę i umiejętności. Środków na ten cel można poszukiwać także w fundacjach, także kuratoriach, funduszach unijnych.
Ważnym zagadnieniem do rozwiązania jest odrabianie prac domowych przez dzieci niemogące uzyskać pomocy w domu. Tu już rola nauczyciela, który powinien wiedzieć, czy uczniowie są w stanie wykonać ją samodzielnie. Dzieci są na różnym poziomie intelektualnym, a zróżnicowanie wymagań w stosunku do nich jest obowiązkiem nauczyciela. Ponadto, w przyszłym roku szkolnym nauczyciele będą realizować dodatkową godzinę tygodniowo, od następnego nawet dwie. Będzie więc realna szansa na to, by zorganizować dla dzieci zajęcia świetlicowe, w tym pomoc w odrobieniu lekcji, zajęcia dodatkowe zgodne z zainteresowaniami i zamiłowaniami dzieci i przy tym zapełnić wolny czas pożytecznymi zajęciami. Byle dyrektor rozplanował te godziny stosownie do potrzeb uczniów.
Kwestia eurosierot to nowe, ale poważne zagadnienie, które spadło na samorządy. Tu najczęściej nie jest potrzebna pomoc materialna z OPS, ale pomoc psychologa, który by wspierał dzieci i rodziny w tej trudnej sytuacji. Dlatego należy monitorować to zjawisko i zacząć udzielać stosownej pomocy. Dyrektorzy winni wyczulić nauczycieli, by obserwowali uczniów zwracając uwagę na niepokojące symptomy. Należy także uświadamiać rodziców o wszelkich skutkach eurosieroctwa, w tym tych najprostszych prawnych, czyli formalnego wyznaczenia opiekuna prawnego dla dziecka, gdyż chociażby szczepienie, na które rodzic musi wyrazić zgodę, może być problemem. I oczekiwać na programy rządowe, bo jest to problem ogólnokrajowy.
Opisane reformy wskazują, że źle przygotowane mszczą się na uczestnikach tychże, czyli w przypadku oświaty – na dzieciach. Tu mogę tylko apelować do ich twórców o rozwagę i uświadamianie sobie, że problem zza biurka wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości.
Reasumując należy powiedzieć, że jednak dość dużo możemy zrobić, byle byśmy tylko chcieli, by ta „górka” wiejskiego dziecka sukcesywnie malała. Czego wszystkim dzieciom i młodzieży pochodzącej ze wsi serdecznie życzę. Chciałam tylko podkreślić, że wszystkie przypadki, sytuacje i przykłady opisane wyżej są prawdziwe, znam je z autopsji, dlatego niech nikt nie posądza mnie o czarnowidztwo w niektórych kwestiach.
Zdjęcie: Wojciech Chmiel
***
O sobie: byłam ponad 20 lat nauczycielem, następnie pracownikiem merytorycznym kuratorium oświaty, od 5 lat pracuję w samorządzie lokalnym, obecnie jestem sekretarzem gminy.