Łapacze wiatru

repository_lapacze_wakacje_2008_413

W przeszłych wiekach ludzie wierzyli, że wiatr można przechytrzyć i złapać do worka – jak w opowieści o Odysie. I w opowieściach takie próby złapania wiatru zawsze się źle kończyły. Uwolniony, mścił się okrutnie na ludziach.

Mając siedem lat zobaczyłem po raz pierwszy siłę wiatru, moc straszliwej wichury, która przeszła nad moim miastem niszcząc kilkanaście zabudowań. Wtedy byłem zbyt młody, aby móc pomagać poszkodowanym. Po czterdziestu latach wiatr uderzył po raz drugi, niszcząc jedną czwartą Blachowni.

Żaden film, żadna fotografia, ani też opowieść człowieka nie odda tego wszystkiego, co zobaczyłem w dzień po kataklizmie. Znaczna część Blachowni nie miała prądu. Okazało się, jak jesteśmy od niego uzależnieni.

Wiatr powalił wieże operatorów sieci komórkowych, telefony mobilne były więc nieużyteczne, a poza tym nie było ich gdzie naładować. Większość mieszkańców nie ma dziś odbiorników radiowych czy telewizyjnych na baterie, więc jakakolwiek informacja przekazana tą drogą docierała do 15-20% ludzi. Zagotowanie wody, podgrzanie jej do mycia, włączenie maszyn stało się niemożliwym dla wielu rodzin. I ciemność na ulicach, która stawała się sprzymierzeńcem złodziei. Najdłużej elektryczności nie było w Trzepizurach. Jeszcze w tydzień po uderzeniu wiatru mieszkańcy tej dzielnicy Blachowni interweniowali w sztabie kryzysowym.

Budynek urzędu miasta ucierpiał na równi z innymi w centrum Blachowni. Zerwany dach stojącego naprzeciw niego pawilonu uderzył w ściany magistratu, przetoczył się po nim niszcząc poszycie dachu, wybijając część okien i runął na pobliski blok mieszkalny. Padający deszcz dopełnił zniszczenia zalewając biura.

Siłą rzeczy sztab musiano umiejscowić w innym miejscu. Wybrano Dom Pomocy Społecznej. Trudno powiedzieć, czy był to wybór dobry. Sam DPS nie ucierpiał tak jak inne budynki w centrum miasta. Stojąca na jego dachu antena operatora sieci komórkowej, wyrwana przez wiatr, rzucona na pobliskie drzewa, uszkodziła nieco dach. Ale sam budynek był nienaruszony.

Dowodził burmistrz. Był na miejscu w dwie godziny po trąbie powietrznej. Jest ogromną jego zasługą, że pomimo dnia wolnego od handlu, nie zapominajmy, że był to Dzień Matki Bożej Królowej Polski, udało mu się przekonać jeden ze sklepów w Częstochowie i wykupić cały zapas folii ogrodowej oraz plandek samochodowych. Straż pożarna rozdysponowywała to wszystko do świtu.

Każdy z nas choć raz w życiu wycinał drzewa, czy to na swojej działce, w sadzie, w lesie lub u sąsiada. Wiemy, ile wysiłku kosztuje wyrwanie pnia drzewa, choćby takiej 15 letniej gruszy. Jak to porównać do wyrwanych ponad 300 drzew w parku miejskim, którego początków szukać należy w XIX wieku. Dwustuletnie dęby i akacje wyrwane z korzeniami, porzucane jak bierki. Zawalone ulice, przywalone samochody, zgniecione budki i kioski handlowe. Ochotnicy od pierwszych minut po uspokojeniu się wiatru ruszyli na pomoc miastu. Pierwszą i najważniejszą sprawą było odblokowanie dróg. Czy można sobie wyobrazić nie kilka drzew porzucanych na ulice, a kilkaset? A pomiędzy nimi zdemolowane dachy tworzące barykady dla wszystkiego, co chciałoby przejechać drogą.

Pierwsze trzy dni pracy sztabu to przede wszystkim doraźna pomoc ludziom i spisywanie strat. Najsłabszym punktem była komunikacja. Sztab, policja i straż pożarna działały na różnych częstotliwościach i sprzęcie o różnym zasięgu. A najpewniejsi okazywali się gońcy.

Sztab działał w jednym pomieszczeniu udostępnionym przez DPS. Wydaje się, że nie było to najszczęśliwszym rozwiązaniem. Dlaczego? W jednym pokoju burmistrz spotykał się z osobami odpowiedzialnymi za miasto. W tym samym czasie urzędniczki przyjmowały zgłoszenia szkód od ludzi, często zdesperowanych i skrajnie wyczerpanych huśtawką emocji. Do tego „wskakujące” osoby z przeróżnymi pomysłami i koniecznie chcący rozmawiać z burmistrzem. Szefowie firm sprzątających, pilarze, szefowie tartaków, wolontariusze i dziesiątki innych…

Straż pożarna miała swój własny punkt dowodzenia w remizie OSP w Blachowni. To niecałe pół kilometra od sztabu, ale w warunkach takiego kataklizmu okazało się, że odległość za duża. Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej, nie mogący funkcjonować w zniszczonym urzędzie, przeniesiono do szkoły podstawowej. Okazało się, że to był dobry wybór. Wakacje, wolne sale, stołówka i świetlica – to ogromny atut tej placówki. I jeszcze czynnik ludzki. Dyrektor, którego nie potrzeba było ściągać telefonicznie do szkoły. Był natychmiast jak ustał wiatr.

Przypatrując się pracy sztabu i wszystkim zaangażowanym placówkom w akcje ratunkową dla mieszkańców, dziś jestem pewien, że sztab antykryzysowy, GOPS i wszystko inne co związane z dowodzeniem w takiej sytuacji musi być umiejscowione w jednym budynku. Takim miejscem była szkoła. Po raz drugi zadaję pytanie: dlaczego?

Choćby dlatego, że szef takiego sztabu ma wszystkie podległe służby w jednym miejscu. Że ilość sal pozwala na rozłożenie poszczególnych funkcji do innych pomieszczeń. Zgłoszenia mogą się odbywać niekoniecznie zakłócając odprawy ze strażakami, czy policją. Wolontariusze, mając własnego opiekuna i miejsce spotkań, nie przeszkadzają wszystkim innym. Zagospodarowanie wolontariuszy to jedno z najważniejszych zadań. Zwłaszcza jeśli jest ich pokaźna liczba. Nie można ich przepychać z jednego miejsca do innego lub podrzucać sobie jak kukułcze jajka. Czy w Blachowni wykorzystano ich optymalnie? Na pewno najlepiej jak się dało. Na przykładzie Blachowni wiem, że należy mieć w sztabie osobę tylko od wolontariuszy. Taką, która potrafi znaleźć zajęcie dla większości z tych, którzy zgłaszają się do pomocy.

Prócz wolontariuszy w trzecim dniu zaczęli przyjeżdżać masowo „turyści”. Było ich tak wielu, że policja zmuszona była zamknąć niektóre drogi i udostępnić je wyłącznie mieszkańcom. Przyjezdnym chodziło tylko o jedno. Zobaczyć, sfotografować i odjechać. Ich niefrasobliwość, a często i zwykła bezmyślność powodowały zagrożenia dla życia (głównie ich samych). Zatrzymanie samochodu tuż przy ścinanym przez strażaków drzewie i fotografowanie spadających gałęzi – to tylko jeden z przykładów kompletnego braku rozwagi.

W sytuacji klęsk żywiołowych problemem jest też pomoc psychologiczna. Kilka godzin na miejscu katastrofy funkcjonowali psycholodzy wojskowi. Później była pustka. Odwiedzając ludzi, których wichura zawaliła nie tylko domy, ale i ich chęć do życia, widziałem potrzebę kontaktu z psychologiem. Trudno zgadnąć, dlaczego w tym temacie sztab był tak oporny. Po pięciu dniach uruchomiono punkt pomocy psychologicznej w szkole podstawowej. Moim zdaniem, takie rozwiązanie nie spełnia w pełni zadania. Kiedy pilnuje się dobytku, naprawia dach, sprząta obejście i próbuje utrzymać wokół siebie bliskich, uruchomienie punktu 8 kilometrów dalej jest wyjściem nieskutecznym. Psycholodzy są gotowi do pracy na miejscu, tam gdzie ludzie najbardziej potrzebują pomocy, ale gdzie też czują się bezpieczni – we własnym domu. Nie rozumiem, dlaczego przez cztery dni nie korzystano z pomocy psychologów, pomimo ich stałej gotowości.

Ktokolwiek stanie przed takim wyzwaniem jak walka ze skutkami huraganu, musi pamiętać, aby docierać jak najbliżej ludzi poszkodowanych. Strasznym jest, gdy muszą oni z każdą sprawą jeździć do gminnego sztabu, GOPS-u, psychologa i tak dalej i tak dalej…

Odwiecznym też wydaje się pytanie: czy szef sztabu powinien być w terenie, czy zarządzać z biura? Odpowiem – nie jest to tak ważne, jak to, aby ludzie poszkodowani czuli obecność i opiekę samorządu, urzędników i służb.

W pierwszych dwóch dniach nikt nie chce szacowania strat. Każdy rozumie, że jest to niemożliwe, a najważniejszą potrzebą człowieka jest poczuć się bezpiecznie, zobaczyć zainteresowanie i troskę tych, którzy za nas odpowiadają.

Jak ważny jest przepływ informacji i dobra łączność między poszczególnymi grupami ludzi niech świadczy taki przykład. Dyrektor szkoły, w której usadowił się GOPS, ściągnął kucharki i w uzgodnieniu ze sztabem drugiego dnia przygotował 200 porcji żurku dla wszystkich służb i wolontariuszy. Zadaniem sztabu było tylko powiadomić ludzi w terenie. Jednak informacja gdzieś „utknęła” i w pierwszym dniu skorzystało tylko pięć osób ze sztabu. Podobnie było z innymi wiadomościami skierowanymi do mieszkańców miasta. Wykorzystano ksero i wiele informacji rozlepiano na słupach, drzewach i płotach. Wydaje się, że takie rozwiązanie, gdy nie działa elektryczność, jest skuteczne.

Warto też opowiedzieć kilka słów o plotce. Kataklizmy i sytuacje kryzysowe, jakie by one nie były, zawsze wyzwalają w ludziach emocje, pobudzają wyobraźnię. Wielu czuje się zobligowanych do przekazywania informacji zasłyszanych, ale niesprawdzonych. Tak było i w naszym przypadku. Trzeciego dnia rozdzwoniły się w sztabie telefony od mieszkańców pytających, kiedy i gdzie mogą odebrać materiał budowlany do odbudowy dachów i budynków. Powoływali się jedni na drugich, że taka informacja podana została w telewizji, albo wręcz, że usłyszeli ją w samym naszym sztabie. Sprawa się wyjaśniła, ale jeszcze kilka tygodni po kataklizmie odzywały się głosy krytyki ze strony poszkodowanych, że materiał musieli kupić, choć obiecywano go im za darmo. Jak walczyć z plotkami? Wyjście jest tylko jedno. Codzienne komunikaty sztabu, jasno precyzujące i określające bieżącą sytuację i informujące ludzi o tym co pewne.

Obserwując działania sztabu w pierwszych trzech/czterech dniach, zabrakło takich jasnych komunikatów. Więcej było ogłoszeń i odezw do mieszkańców. A te nie wystarczają.

Zabezpieczenie terenu to jedno z największych wyzwań. Co innego katastrofa budowlana, gdzie zawalony budynek, choćby wielki, zawsze można odgrodzić. W wypadku huraganu, odgrodzenia wymagałoby całe miasto, a to niemożliwe. Świetnie sprawowała się policja, której funkcjonariusze pilnowali opuszczonych bloków, a patrole nieustannie krążyły ulicami. Gorzej z obszarami lasu. Kilkadziesiąt hektarów wiatrołomów to nie lada kąsek dla ludzi. Leśnicy byli w pewnym momencie bezradni, gdy w wyniku właśnie plotki rzuconej przez strażaków, ludzie rzucili się by wycinać powalone drzewa. Tylko naprawdę twarda postawa policjantów i leśników uwolniła lasy wokół Blachowni od masowego szturmu na pozyskanie łatwego łupu.

Nie do końca dobrym wydaje się puszczenie na żywioł wycinki i usuwania drzew powalonych w samym mieście. Drogi i ulice załatwiali strażacy, ale tereny zielone mogli oczyszczać wszyscy, co wyzwoliło dwa negatywne zjawiska. Pojawiły się firmy wycinające to, co przydatne w tartakach, to co można sprzedać jako drzewo opałowe, (już pod koniec drugiego dnia pojawiły się oferty sprzedaży drewna opałowego za 100zł m3). Część uprzątnęli ludzie. Ale tylko to, co jest przydatne. Jednak w wyniku takich działań do dzisiaj pozostały pnie i korzenie. Kończy się powoli październik, a w parku miejskim i innych terenach zielonych zobaczyć można dziesiątki pni i wystających z ziemi korzeni dwustuletnich drzew.

Dobrym rozwiązaniem jest umowa z dwoma czy trzema firmami, która obejmuje uprzątnięcie całości drzew, a nie tylko tego, na czym można zarobić. Nie jest prawdą do końca, że firmy tracą i lepiej oddawać drewno powalonych drzew za darmo. Przykład Blachowni pokazał, że świetnie wychodzi handel drzewem na miejscu.

Jak zawsze sprawdzili się wolontariusze. Ludzie których pasją jest pomoc innym. Zjawili się tak samo szybko jak strażacy i inne służby. Pomagali uporządkowywać to, co mogli. Sztab kierował ich głównie do pomocy w prywatnych obejściach i gospodarstwach. Pomagać przyjechali wolontariusze z pobliskiej Częstochowy, ale także i z dalekiego Olsztyna. Byli psycholodzy, drwale i harcerze. Jeszcze nie potrafimy tak zarządzać grupami wolontariuszy jak w krajach Europy Zachodniej, czy w Stanach Zjednoczonych Ameryki, ale pasjonaci są równie silną grupą jak tam.

Od pierwszych godzin na ile mogli pomagali też księża, a przecież najstarsza parafia w Blachowni ucierpiała najbardziej. Huragan powalił większość drzew wokół świątyni i uszkodził wieżę. Proboszcz w kilka dni po tej katastrofie odwiedził poszkodowanych i każdą rodzinę wspomógł. W tym samym czasie organizował porządkowanie terenu przykościelnego.

Trąba powietrzna, która z niszczycielską siłą uderzyła wieczorem w Dniu Matki Bożej Królowej Polski, to wyzwanie którego uczestnikami była większość mieszkańców miasta. Powoli likwidowane są szkody i naprawiane zniszczenia. Na wiosnę planuje się odbudowę parku i terenów zielonych. Potrzeba ponad 500 drzew, aby Blachownia odzyskała miano zielonych płuc Częstochowy. A później będzie potrzeba przynajmniej 100 lat, aby krajobraz tego miasta nabrał kształtu sprzed katastrofy. Czy to realne? Część radnych chce wykorzystać zniszczenia do przebudowy miasta, wyznaczenia nowych dróg, zabudowy centrum, wykorzystania możliwości, jakie dała sama przyroda.

A ja, przechadzając się ulicami, zastanawiam się, jakich potrzeba wprowadzić zmian w strukturach zarządzania kryzysowego w gminach, aby nie pojawiły się mankamenty, o jakich wspominałem. Bo chociaż dużo pisałem o niedociągnięciach, to przecież ludzie, z którymi przez tych kilka dni współpracowałem, byli wspaniali. Z oddaniem i poświęceniem pracowali kilkanaście godzin na dobę. Jednak ważne jest, by być przygotowanym na kolejny raz, jak przygotowani są do uwięzienia żywiołu „łapacze wiatru” w starych legendach.

 

***

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Najnowsze wydarzenia

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!