Mknie się przez naszą Sądecczyznę, niepostrzeżenie wkracza na Słowację, a potem bez wstrząsów sunie do miejsca przeznaczenia. O coraz głębszym wnikaniu w Europę świadczy rosnąca jakość drogi.
Z boku pozostają opustoszałe punkty kontroli celnej, na których jeszcze niedawno trzeba było pokazywać paszporty lub dowody osobiste. O dziewiątej rano Piwniczna, w południe Tiszaujvaros.
Lewicowe fanaberie
Miasto, a właściwie dwudziestotysięczne miasteczko, reklamuje się przede wszystkim jako ośrodek rekreacyjny. Jego niewątpliwym atutem są lecznicze źródła termalne zagospodarowane w postaci kompleksu basenów z wodą o zróżnicowanej temperaturze. Od letniej po taką, w której dłuższe przebywanie zamiast zdrówka przysporzyć grozi zawałem. Z brodzika we wnętrzu krytego zespołu źródełek można kanałem wydostać się na otwartą przestrzeń, dać nura do wyczynowego basenu z torami dla pływaków lub skoczyć na piwko do sympatycznego lokaliku.
Miasteczko może uchodzić za centralną dzielnicę sporej aglomeracji. Gęsta sieć ulic, sklepy, urzędowe gmachy, deptaki, park z czynną, mocna bijącą fontanną. Kiedyś stał tu pomnik Lenina, teraz zastąpiony równie ponętną figurą jakiejś Wenus znad Cisy.
Ale tak naprawdę, nie ciepłe źródła są źródłem dostatku Tiszaujvaros i jego mieszkańców. Dochód na głowę dorównuje tutaj (a według niektórych przewyższa) zasobności obywateli stołecznego Budapesztu. Krociowe zyski czerpie Tiszaujvaros z przemysłu chemicznego, którego rozwój możliwy był dzięki powstaniu elektrowni na Cisie. Zamożność widać chociażby po wypasionych furgonetkach, jakimi dysponuje magistrat.
Niby Polak i Węgier to dwa bratanki, ale jakoś w filozoficznych kwestiach trudno się porozumieć statystycznym Jankowi i Istvanowi. Przechadzając się po Tiszaujvaros, Janek myśli, że właśnie tak powinno wyglądać otoczenie przeobrażone przez Platformę Obywatelską. Tymczasem, przy butelce palinki zaliczający się do lokalnej elity Istvan zapala papierosa czerwoną zapalniczką z logo MSZP (Węgierskiej Partii Socjalistycznej) i wznosi toast za Kadara i Jaruzelskiego. Jego młody wiek wyklucza komunistyczne twardogłowie.
– No cóż – myśli Janek – z tego dobrobytu trochę im się wizja świata zdeformowała. Stać ich na lewicowe fanaberie.
Quo vadis?!
Za to lokalne święto żywcem przypomina nasze gminne czy powiatowe imprezy. Na głównym placu zadaszona estrada, przed nią rzędy krzesełek. W pierwszym władze i najważniejsi goście, dalej mniej prominentna widownia, zupełnie z tyłu zwykła tłuszcza. Ci, których artystyczne występy nie bawią, mogą rozsiąść się przy ocienionych parasolami stolikach, zamówić piwo w plastikowym kubku, no i oczywiście bogracz. Choć kucharz nalewa go wprost z kotła, smakuje jak nasz ze słoika. W konserwowych przetworach zrobiliśmy kolosalny postęp. Nie trzeba tracić forsy na benzynę, wystarczy skoczyć do „Biedronki”, by zakosztować prawdziwych Węgier. Z Pudliszek.
Bogracz calkiem jak z Pudliszek.
Wśród zwróconych ku estradzie słuchaczy entuzjazm wywołuje genialny osiłek śpiewający głosem strażnika haremu. On i pozostali wykonawcy ubrani są w ludowe stroje. Migają przed oczami bufiaste białe koszule, kamizelki, kapelusze, tupią buty z cholewami, a w tle skrzypeczki, fujareczki, cymbały. Ten folklor uświadamia, że Węgry są rolniczą potęgą, krajem o najwyższym w Europie odsetku gruntów ornych. I znowu pole widzenia Janka zasadniczo odmienne jest od horyzontów Istvana. Janek skraj swojego pola widzi z okna chaty, Istvan ogrania włości dopiero na satelitarnej fotografii. Skala! Różnica skali! Oto powód braku porozumienia.
O! Konny pasterz na puszcie.
Rzecz jasna, i wioski są inne. Na Węgrzech nie spotyka się rodzinnych bunkrów z balkonami, po których można jeździć rowerem. To osady o parterowej, w dużej mierze drewnianej zabudowie, z żaluzjami w oknach. Tym zgrabnym domeczkom swojskości przydaje kwitnący bez. Specyfika architektury odgrywa jednak drugorzędną rolę w postrzeganiu rzeczywistości przez Janka i Istvana. Jakże inaczej niż polska wygląda ta rzeczywistość w drodze z Koszyc do Miszkolca. Jeśli konie, to całe tabuny. Jeśli obsiane czymś pola, to ciągnące się kilometrami. Tak, jak brzoskwiniowe sady, czy winnice. Od czasu do czasu monotonię tego bezmiaru hektarów zakłóci, niczym szalupa na oceanie, jakaś maleńka postać z opryskiwaczem na plecach. Przerywając podróż na opryskanie moczem przydrożnego krzaczka (a trudno o taki), chciałoby się po sienkiewiczowsku krzyknąć do niej: – Quo vadis?! Dokąd idziesz człowiecze?!
Chyba się otrząsnęli
W przyspieszonym tempie Madziarzy przebywają szlak, którym my od kilkudziesięciu lat mozolnie zmierzamy. Gdy skończył się komunizm, węgierskie skolektywizowane rolnictwo wkroczyło w fazę podobną do polskiej z początku komunizmu. Z tą różnicą, że u nich parcelować zaczęto nie ziemiańskie, a „kołchozowe” majątki. Przy takich okazjach często wychodziło na jaw, że gumno chłopu, nie zegarek, a brak profesjonalizmu świeżo upieczonych gospodarzy wyrównywać musieli ustanawiani w terenie doradcy rolni. Władza państwowa doszła do wniosku, że bardziej opłaci się powtórnie scalić rozdrobnione grunty, tym razem pod prywatnymi szyldami.
Ludowość komercyjna w treści.
Jak twierdzi pewien mocno związany z Węgrami rodak, bywało, że latyfundystami stawali się niedawni kierownicy socjalistycznych spółdzielni. Dokonywał się zatem tak potępiany u nas proces uwłaszczania nomenklatury.
– Na Węgrzech trudno mówić o chłopie w polskim rozumieniu. O jakiejś osobnej, obdarzonej własnym etosem, tradycjami i mentalnością warstwie społecznej. To zazwyczaj wysokotowarowi producenci lub po prostu robotnicy rolni. Tym drugim nie tyle zależy na posiadaniu ziemi, co na pracy w tym sektorze i godziwym za nią wynagrodzeniu – dodaje rodak.
Węgierskim rolnictwem bardziej niż naszym wstrząsną proces integracji z Unią Europejską. To oczko w głowie narodowej gospodarki nagle zaczęło słabiej widzieć. Skończył się protekcjonizm, zaporowa polityka celna wobec zagranicznej konkurencji, gigantyczne państwowe dotacje do produkcji. Ekonomiczne wskaźniki zaczęły spadać na łeb, na szyję, nie obyło się bez strajków i protestów. Ale chyba się otrząsnęli, chyba wyszli na prostą, odnaleźli w nowych warunkach. Tak przynajmniej można sądzić, oglądając przez szybę samochodu tę wcale nie przygnębioną węgierską wieś-niewieś. Te zagospodarowane, do cna wykorzystane ogromne połacie terenu.
Czy u nas, czy u nich, wszystko jedno.
Folklorystyczny festiwal w Tiszaujvaros dowodzi również, że dziesięciolecia socjalistycznego sposobu gospodarowania nie musiały oznaczać zaniku regionalnej i lokalnej specyfiki. Odwiedzający Węgry turyści mogą bez trudu odbyć przejażdżkę chłopskim wozem, zobaczyć na puszcie konnego pasterza, posłuchać przyśpiewek. Ludowość pozostała narodowa w formie, lecz stała się już nie socjalistyczna, a komercyjna w treści.
***
Dziwi się Janek lewicowym ciągotom młodych Istvanów. Temu, że brak w ich słowniku pojęć takich jak scheda czy ojcowizna. Temu brakowi ugorów. Temu, że tokaj zawsze będzie tylko węgierski, natomiast wódka, o zgrozo, może być z moreli. No i tej świetnej drodze z Koszyc do Miszkolca.
Maciej Pawłowski