Astygmatyzm

repository_astygmatyzm_Szlakiem_czterech_pancernych
Nikt z gości marnego słowa o tym weselu powiedzieć nie mógł. Wszystko było jak należy. Remiza z przestronnym, do tańców stworzonym parkietem, orkiestra żwawa po sam kres poprawin, stoły pełne gorzały i pierwszorzędnej, w stosownej chwili uzupełnianej zagrychy. Ktoś, kto żeni się mając trzydzieści osiem lat na takie wesele, bez dwóch zdań, zasługuje.

Stojąc przed ołtarzem Marek nawet nie zakładał, że wiejska impreza będzie udana. Jako pan młody ocenia ją subiektywnie, ale entuzjastyczne opinie innych weselników wydają się szczere. Sto pięćdziesiąt luda pomieściła remiza. Przybyli prawie wszyscy, którzy mieli przybyć. Zabrakło tylko Pawła.

W listopadzie poprzedniego roku Paweł niespodziewanie zadzwonił do Marka:

– Może wpadłbyś do mnie na kilka dni, zapraszam.

– Czemu nie, a mogę przyjechać z narzeczoną?

– Przyjeżdżajcie, koszty podróży zwracam.

Erupcje zainteresowania dawnymi znajomymi są częścią jego stylu. Raz na parę lat przypomina sobie o ich istnieniu, przysyła kartkę z zagranicznych wojaży lub wolne od przesadnej finezji świąteczne pozdrowienia. Konkretna propozycja spotkania jest w ustach Pawła raczej rzadkością.

 

Dzień pierwszy

Tamten listopad bardziej przypominał pełnię lata niż zaawansowaną jesień.

Z południa Polski Marek z Grażyną wyruszyli wczesnym rankiem, gdzieś koło trzynastej zajechali do Słubic. Krótki postój na posiłek, graniczny most na Odrze, Frankfurt i droga na Berlin.

Nawierzchnie stołowo równe, auta dostosowują prędkość do mijanych znaków, las prądotwórczych, ozdobionych śmigłami słupów. Kilkanaście kilometrów od centrum metropolii zaczyna się korek jak z Janek do Warszawy. Z tą różnicą, że bez chamstwa i wciskania się na sąsiednie pasy.

Pora sięgnąć po plan miasta i odnaleźć Wisnacker Strasse.

To w samym śródmieściu. Ulicą Inwalidów trzeba dojechać do Starego Moabitu i za skrzyżowaniem z Paulstrasse skręcić w prawo.

Ci Niemcy są rzeczywiście nieludzko zdyscyplinowani. Żaden nie zajmie drogi dla autobusów, nie pociśnie wydzieloną na jezdni ścieżką dla rowerzystów. Anormalne, doprawdy anormalne!

O dziewiętnastej zaparkowali na zastanawiająco cichej, wyludnionej uliczce.  Mieli zameldować się godzinę wcześniej, ale przecież Paweł zdaje sobie sprawę, że siedemset kilometrów trudno pokonać w ściśle wyznaczonym czasie.

Domofon u drzwi solidnej kamienicy nie odpowiadał. Co z nim do cholery? Umarł, zapomniał, wyprowadził się, czy po prostu olał przybyszy z dalekiego kraju?

– Poczekajcie trochę, będę mniej więcej za godzinę ? poinformował na koszt Marka, liczącego w duchu ilość wybranych dzisiaj komórkowych połączeń.

Mieszka w ciekawej okolicy. Po sąsiedzku okazały gmach sądu, sylwetki teutońsko monumentalnych lwów, budzący niepokój więzienny kompleks Moabit, strzelista, lecz pusta katedra, w suterenie jednego ze starych budynków szkolna klasa pilnych małych muzułmanów.

Po godzinnym spacerze przypomina o sobie listopadowy późny wieczór. W aucie jest cieplej, tylko dlaczego włączył się alarm?

Niczym przewrócony Wańka-wstańka, wyrasta dwóch policjantów. Z ojczystego gładko przechodzą na angielski, grzecznie proszą o dokumenty, żegnają się życząc dobrej nocy.


Górą Armia Czerwona.

Tym razem domofon zareagował głosem Pawła. Jak na niemiecki praktycyzm, schody są tu zdecydowanie za wysokie, na piąte piętro wdrapali się zlani potem.

– Mieszkanie jest w trakcie urządzania, wybaczcie mi przeto panujący w nim nieład ? rzekł  gospodarz po powitalnych całusach.

 

Podróżne torby wnieśli do najbliższego pokoju, gdzie między półką z twórczością Thomasa Manna  a szafą z Ikei czekał na nich świeżo zaścielany materac.

Chałupa ma osiemdziesiąt metrów kwadratowych, gdyby nie obniżony sufit, byłoby w niej jak w kościele. Za ?ich? pokojem, następny mniejszy, na końcu długiego korytarza spory salon z wyjściem na maleńki balkonik. Naprzeciw pokoi kuchnia i łazienko-ubikacja.

– Umyjcie się po podróży, a ja za ten czas przygotuję coś do zjedzenia.

Przygotował makaron polany pomidorowym sosem. Talerze rozłożył na niskiej ławie w salonie, zgasił lampę, zapalił świece i świdrujące w nosie, indyjskie kadzidełka. Z cyfrowego zestawu Technicsa puścił Bacha. Zawsze miał upodobanie do scen godnych literatury dla kucharek.

– Proponuję wyśmienite chilijskie wino, co wy na to?

– Po co pytasz, wiesz przecież, że alkoholu i pacierza nie odmawiam.

– Ha, ha, ha. Z tym pacierzem naprawdę dobre. Muszę to zapamiętać.

– Nic się Paweł wizualnie nie zmieniłeś, z  wyjątkiem tych okularów. To poza na intelektualistę?

– To astygmatyzm. Taka dość złożona wada wzroku.

Marek zauważył u Pawła denerwujące przeciąganie samogłosek, szukanie w zakamarkach pamięci właściwych sformułowań, przetykanie wypowiedzi niemieckimi zwrotami. Niemiłe wrażenie minęło po pierwszym kielichu. Zaczął płynnie mówić po polsku, gdy zapomniał, że polskiego zapomniał.


Przy chilijskim sikaczu.

Syci makaronem, pokrzepieni chilijskim sikaczem ruszyli na podbój nocnego Berlina. Paweł powiódł ich do zatłoczonego, potwornie zadymionego baru. Bardzo czarny murzyn przyniósł do stolika cieniutkie piwo z plasterkiem cytryny, wypili i wrócili na Wisnacker.

– Od rana mnie nie ma. Zostawiam wam klucze, czujcie się jak u siebie.

 

Dzień drugi

Przez okno zobaczyli balansującego na stromym dachu robotnika, pieczołowicie wybierającego liście z rynny. Coś tam zjedli i zeszli do auta.

Siegessaeule ? złocista Nike na Kolumnie Zwycięstwa, aleja 17 Czerwca, gigantyczny radziecki żołnierz na cokole strzeżonym przez czołgi z czerwonymi gwiazdami, przeszklony hełm Reichstagu, grupa Japończyków pod Bramą Brandenburską, Unter den Linden, monstrualna bryła rosyjskiej ambasady.

Uprzejmi berlińczycy starannie robią im zdjęcia wręczanym przez Marka aparatem. Romantyczny spacer po parku Tiergarten, rozświetlone słońcem żółcie, brązy, czerwienie.

Przy handlowej Kurfürstendamm trudno o spoczynek dla auta. Jakoś blednie kupiony w salonie Citroen Picasso, który po tamtej stronie Odry wywoływał pomruki zawiści. Bladożółtymi Picassami jeżdżą tu taksówkarze.

Na Alexanderplatz polsko-rynsztokowe narzecze. Dwóch rodaków głośno omawia swoje problemy.

Na Wisnacker jest już Paweł.

– Zapomniałem wczoraj spytać czy przywieźliście flaczki i kiełbasę, o które prosiłem.

– Flaczki zamojskie, kiełbasa śląska.

– Znakomicie! Od paru lat przechowuję kupiony w Polsce żurek, taki prawdziwy, od baby. Upichcimy na nim zalewajkę.

Do wytrzepanej z butelki, rozmąconej wodą papki wrzuca śląską i ziemniaki. Zanurzone w kwasie bulwy zachowają odporną na gotowanie, surową twardość. Sceneria taka jak poprzednio, tylko zamiast Bacha, Beethoven.

– Befsztyki krwiste czy wysmażone?

– Wysmażone przyjacielu, wysmażone.

Woda królewska jest przy zalewajce mdła i pozbawiona wyrazu. Smażone pod pokrywką befsztyki nie są ani krwiste, ani wysmażone. Są ugotowane.

Paweł opowiada, jak po zjednoczeniu zalała ich fala prymitywnych ?dederonów?, troglodytów z byłej NRD. Do Polski nie wróci. Jest obywatelem Bundesrepublik, na pracę w ubezpieczeniach nie narzeka, pisze doktorską rozprawę.

Znowu wyjście w miasto. Wieża telewizyjna i wielki świat na Potsdamer Platz.

– Jutro możemy skoczyć do Potsdam, obejrzeć pałac Sanssouci, rezydencję Fryderyka Wielkiego.

– Jutro jest niedziela, Grażyna chciałaby pójść do kościoła.

– W porządku, rano kościół, po obiedzie Sanssouci.

 

Dzień trzeci i czwarty

– Wiecie, nie mam sił na wizytę w świątyni. Chyba wczorajsza zalewajka trochę mi zaszkodziła, całą noc gnębiło mnie rozwolnienie.

– Nie ma sprawy, powiedz tylko, gdzie najbliższa msza po polsku.

– Musicie jechać do Tempelhof. Przy okazji zobaczycie tam ciekawy obrazek obyczajowy. Rejon kościoła jest takim małym targiem niewolników z Polski. Jeśli w domu trzeba wykonać jakąś nieskomplikowaną czynność budowlaną lub elektryczną, jadę tam i wybieram sobie ekipę. Staję przed robolami i mówię: ty, ty, ty nie.

Skąd u Pawła taka pogarda dla ludzi? Przecież w tym imponującym mieście znalazł się dokładnie po to, po co ci, z których dzisiaj bezwzględnie szydzi. Szukając szczęścia, podobnie jak oni, znosił upokorzenia, głęboko w kieszeni trzymał dumę, żywił się gorzkim emigracyjnym pokarmem, w nadziei, że jego smak kiedyś będzie lepszy.

W kościele i przed nim tłoczą się spragnieni duchowego wzmocnienia rodacy. Z wnętrza dobywają się wonie potu i ciężko trawionych artykułów monopolowych. Przed domem bożym stragany z przeterminowaną polską prasą. Na murze galeria karteczek z autoprezentacjami i ofertami dorywczych zajęć. Autoprezentacji jest znacznie więcej.

Marek i Grażyna muszą wracać, by wycieczka do Poczdamu miała sens.

Paweł jeszcze nie odzyskał przedzalewajkowej werwy, ale godzi się na zwiedzanie Sanssouci.

Niełatwo wyjechać z centrum Berlina. Na ulicach kupa policjantów, wieczorem upamiętniana będzie rocznica zdemolowania przez hitlerowców żydowskich sklepów (Kryształowa Noc).

W Poczdamie zapada zmrok i ponownie trzeba skonfrontować dwa odmienne luksusy. Czy ci snobistyczni Niemcy musieli zaparkować swoje sportowe Maserati akurat obok Picassa z polską rejestracją? Czy najpopularniejszą w Poczdamie marką jest Maserati?


Teutonski lew pokazuje pazurki.

Pałac Fryderyka nieczynny, za to park stoi otworem. Rzeźby zasłonięte deskami, ale bogaty drzewostan oczom dostępny.

Było fajnie, choć nieco męcząco. Przy Mozarcie, ziewający Paweł wynajduje kolejne atrakcje.

– Pokażę wam fotki z moich podróży.

Na zdjęciach Paweł w Rzymie, Paryżu, w Tajlandii, na słoniu, na nowojorskim Manhattanie, u stóp Matterhornu.

Jutro wyjazd, trzeba się położyć.

***

Jedli przywiezionego z Polski puszkowego tuńczyka, Paweł przed lustrem wiązał czerwony krawat.

– Możecie mnie podrzucić na Paulstrasse?

– Jasne.

Na Paulstrasse z wyraźną ulgą pożegnał się krótkim: – No to cześć. Na najbliższych kilka lat wyczerpał limit swoich związków z Macierzą.

 

Kartka z Waszyngtonu

– Trzeba go zrozumieć ? mówi matka Pawła.

– Kiedy w 87 roku Gerhard zaprosił go do Berlina Zachodniego, był na drugim roku historii sztuki. Porzucił Uniwersytet Warszawski, zostawił wszytko, czym do tej pory żył. Musiał znaleźć sobie miejsce w zupełnie nieznanej rzeczywistości. To pewnie dlatego wyzbył się sentymentów, nauczył cynizmu i liczenia tylko na siebie.

Odwiedziła go na krótko przed zburzeniem muru. Był już wtedy związany z zakorzenioną w Berlinie polonijną inteligencją. Znacząca w tym środowisku dziennikarka pokazała jej początki Pawła ? ogrodzone koszarowe zabudowania dla emigrantów, bardziej i mniej egzotycznej zbieraniny z całego świata.


Dwojaczki na Wisnacker Strasse.

– Zobaczyłam pokój, który poprzednio zajmował. Mieszkało tam młode małżeństwo z rocznym dzieckiem. Umeblowali się w telewizor, z którego, nie znając języka, nic nie rozumieli. Byli w o tyle szczęśliwej sytuacji, że czekali na wyjazd do krewnych w RFN. Dziewczyna żaliła się, że mają skromnie a ?dziecku potrzeba przynajmniej kartofelka z margaryną, na szczęście mąż nie pali?. Ten mąż zaprowadził mnie do świetlicy. Po drodze prosił, choć o dwa papierosy. Dałam całą paczkę. Świetlica zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Ogromna sala, tandetne stoliki, metalowe krzesła z plastikiem. Na ścianie wymalowany statek na wzburzonym morzu ? dzieło jakiegoś mieszkańca. Bufet a w nim jedynie kawa-lura w plastikowych kubkach i ciastko tortowe z margarynową masą. Wszędzie przenikliwy smród biedy.

***

Przed czterema laty zabrakło Pawła na wiejskim weselu Marka, ale jego matka tam była. Jest również matką Marka, bo Paweł i Marek to bracia. Bliźniacy, z tych niepodobnych, nazywanych niekiedy dwojaczkami. Od spotkania w Berlinie Paweł tylko raz przypomniał o sobie, przysyłając pozdrowienia z Waszyngtonu.

Dwa lata temu Marek doszedł do wniosku, że bez okularów dłużej przed komputerem siedzieć nie może. – Ma pan astygmatyzm ? usłyszał od okulistki.

Czasami, spoglądając w lustro myśli, że właściwie tylko ten astygmatyzm łączy go z Pawłem.

Maciej Pawłowski

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!